Oczywiście gdy tylko moja pani dowiedziała się o naszych planach powrotu do Amberu, zaraz zrobiła mi karczemną awanturę. Karczemną to może nie, raczej salonową, ale było tłuczenie sprzętów, płacze i wszystkie te rzeczy, wobec których mimo kilkusetletniego doświadczenia nadal jestem bezradny jak dziecko. Oczywiście nastąpiła gwałtowna zmiana planów. Jedziemy, ale nie do Amberu tylko do Karelii i nie na wojnę, tylko na ślub. Na mój ślub. Wykazałem asertywność meduzy i zdolności negocjacyjne astrachańskiego kawioru. Dobrze, że moi mołodcy tego nie widzieli...

Być może jego zniknięcie powinno wzbudzić we mnie pewne podejrzenia co do dalszego ciągu naszej eskapady, ale jak ktoś jest głupi to już mu niewiele pomoże. Słowem - dojechaliśmy aż do stolicy i wtedy krew mnie zalała. Czerwone flagi w oknach, szubienice na rogach ulic, barykady i wszechobecny motłoch. Pierwsza myśl - k...wa, Lenin z Dzierżyńskim tu też dotarli? Nienawidzę czerwonej hołoty, nienawidzę.
Druga myśl to uciekać stąd, jak najprędzej, chronić siebie i dziewczynę. Próba nawiązania kontaktu przez atut z Florą zakończyła się rozmową z jakimś starym capem, który pieprzył coś o płonących lasach i grzebał mi w głowie. To go pogoniłem, barana. Szkoda, że ciocia pewnie już nie żyje, fajna była. Potem pomyślałem - wujek Bleys, on nas z tego wyciągnie. Okazało się, że wujek jest w gorszym położeniu już my - wyjąłem go z jakiegoś lochu i wyglądał jak ja po wakacjach na Syberii. Nie było rady - ludzie już zaczęli pokazywać nas palcami - wsiedliśmy do auta i w drogę. Ulice wąskie, jakiś motłoch na prawo i lewo, zrobiło się jak w Groznym albo innym Mogadiszu. W końcu nas dopadli. Paru staranowałem, resztę wysiekłem. Skończyło się na strachu i paru zadrapaniach.
Z pomocą po raz kolejny przyszedł mi Natanael, zabierając Bleysa i Kaliope w bezpieczne miejsce. Mam u niego dług, który będę musiał jakoś spłacić. Teraz jednak mam ważniejsze sprawy. Te skurwiele zajęły cień, mój cień. I przyjdzie im za to zapłacić. Operację "Zniszczenie Czerwonej Zarazy" postanowiłem rozpocząć od ustalenia o co właściwie chodzi. W tym celu przebrałem się za typowego rewolucjonistę i polazłem prosto do stolicy, niby z wieściami od jakiegoś agenta.
Te komusze ścierwa mało mnie nie zdemaskowały. Na szczęście wystarczyło na nich nawrzeszczeć by strzelili obcasami i zaprowadzili mnie do swojej kwatery głównej, w dawnej siedzibie staży miejskiej. Żeby było zabawniej, przedstawiłem się jako Feliks Dzierżyn, ale te matoły nic nie zrozumiały z mojego subtelnego dowcipu. Czerwoni nigdy nie grzeszyli poczuciem humoru. Po pogawędce z niejakim przewodniczącym Deere, ustaliłem co następuje:
1. rewolucja to dość świeża sprawa i prawdopodobnie ogranicza się do stolicy i okolicznych majątków
2. w jakimś stopniu maczał w tym swoje paluszki hrabia Rudolf, niedoszły mąż mojej przyszłej żony - cóż, policzymy się i z nim
3. król broni się w pałacu letnim i chyba potrzebuje pomocy.
Mam więc plan - trzeba oswobodzić króla Ludwiga z oblężenia. Chyba nawet wiem jak to zrobić...