NASTĘPNA SESJA:

Z powodu czasoprzestrzennego rozproszenia graczy planuję rozruszać tą kampanię za pomocą dostępnego na podstronie forum (link powyżej). Chcę poprowadzić narrację w formie postów zamieszczanych przez graczy i MG.

09 września 2010

Opowieść Kamui

Antares stoi, jak zwykle lekko zagubiony wśród wystudiowanego przepychu Linii Mandor. Wokół w różne strony prowadzą sale i korytarze. Wszystko misternie splecione z materii Cienia i Chaosu. Do większej części posiadłości dostać się można nie korzystając z przejść między Cieniami. Dawno temu jeden z najbardziej lubianych przez Anteresa służących, inteligentny (i to jeszcze jak!) szympans Xeusales, ekscentryczny zbrojmistrz stwierdził, że był to zabieg celowy, umożliwiający godne podejmowanie gości spoza Dworców. Oczywiście Xeusales często opowiadał bzdury, zwłaszcza po zażyciu swojego ulubionego jadu Rogatych Pająków... Na szczęście nigdy nie popełnia błędów, kiedy zajmuje się swoim zawodem - opracowywaniem nowych rodzajów broni do polowań w Otchłani.

Gdy tylko okazało się, że ulubiona gościnna komnata Antaresa jest zajęta przez Króla Dalta z Eregnoru, wiedział już, że nie będzie to jego najmilej wspominany pobyt u Mandora. Sytuacji też nie poprawił fakt obecności Królowej Vialle i dziwacznych gości i domowników: wymienionego już Dalta - syna Oberona, futrzastego olbrzyma Royneta, Ahaissa - demonicznego doktora duszy próbującego pomóc Vialle, "Zabójczej Markizy" - wschodzącej gwiazdy wśród nurkujących w Otchłani, Cynthii - zakonnicy z jakiegoś zwierzęcego świata opiekującej się menażerią Mandora. Z doświadczenia wiedział, że większość z nich przebywa tu ze względu na osobisty urok Mandora. To zapewne oznaczało, że będą bardzo niechętnie słuchali kogoś innego.

Mandor nie powiedział nikomu z domowników o swojej rychłej nieobecności i nie zamierzał informować nikogo oprócz Antaresa, dokąd się wybiera i jak długo może go nie być. A wyruszy, kiedy tylko czarny kolor wzniesie się na niebo nad Dworcami, czyli za około 8 godzin.

Co dalej?

Mandor dawał przez ostatnie godziny pobytu w domu delikatnie ale konsekwentnie znać, że potrzebuje czasu, aby w samotności przygotować się do spotkania z innymi przywódcami głównych Domów i doradców Króla.

Antares postanowił zatem przygotować się do przejęcia obowiązków gospodarza zaczynając od przygotowania swoich komnat. Dwa pokoje trochę zbyt przestronne, zbyt krzykliwe i nadmiernie zbliżone do głośno i szybko bijącego serca Linii Mandor wymagały adaptacji, jeżeli miały dawać wytchnienie i koncentrację w nadchodzących dniach.

Poinstruowana przez Mandora służba już zaczęła pytać go o wszystkie ważniejsze decyzje dotyczące posiłków, muzyki i delegacji z sąsiadującego Cienia filozoficznie nastawionych koralowców. Grupa meduz pochodzących od ich ministra sfery materialnej unosiła się w przygotowanym dla istot pływających, pozbawionego grawitacji ogrodu. Sigur, wysokiego rodu demon, kamerdyner Mandora rozpoczął dość zawiłe tłumaczenie charakteru relacji między Liniami a Koralowcami. Antares słuchając, kierował jednocześnie lokajami przestawiającymi meble i delikatnie manipulującymi parametrami Cienia w komnatach.

Przez przypadek rzucił okiem na wąskie i wysokie okno w kształcie zygzaka. Niebo było już niemal fioletowe. Czas mijał szybko. Mandor będzie opuszczał Linie za czas określany w Amberze jako połowa godziny.

"Jeżeli chcę porozmawiać jeszcze z Mandorem muszę to zrobić już!" pomyślał przestając słuchać Sigura.

- Wybacz Sigurze - Antares skłonił się przerywając wyjaśnienia demona - nasza rozmowa musi poczekać. Chciałbym się pożegnać z Mandorem zanim się oddali.
Po tych słowach ruszył szybkim krokiem do komnat swego 'wójka'. Po drodze myślał co powiedzieć... myśli cisnęły mu się jedna za drugą: Dworkin i Benedykt, zdrowie Królowej, bezpieczeństwo Karabinów Avalonu, zagrożenie jego życia, bliższe poznanie Logrusu i Wzorca, chęć nurkowania w otchłani...
Nawet nie zauważył kiedy stanął przed drzwiami komnaty w której przebywał Mandor. Służący, widać wcześniej poinstruowani otworzyli drzwi, Antares wszedł. Mandor właśnie sprawdzał czy nowo uszyty strój właściwie leży, obok stał sługa z płaszczem w rękach. Antares nie zwalniając podszedł do Mandora, uścisnął go długo i serdecznie.
- Do widzenia Wujku...
Po czym obrócił się i starał się wyjść jak najszybciej aby Mandor nie zauważył jego smutku.

Antares zleca Xeusalesowi szczególną troskę o królową która może być nękana atakami magicznymi. Prosi Królową by ciągle nosiłą ukrytą pod rękawami branzoletę na przedramieniu. Tłumaczy, że branzoleta ta jest oznaczona magicznie i pozwoli na szybkie odnalezienie jej w razie konieczności. Wita się z przybyłymi nie zapominając napomknąć Daltowi, że mieszka w jego komnacie ;) ('Mam nadzieję, że ma komnata zaspokoi twe potrzeby Panie'). Szczególnie serdecznie wita się z 'Zabójczą Markizą', zagaduje o nurkowaniu w Otchłani a rozmowę przeplata zaproszeniem do namalowania jej portretu. powodem jego nurkowania ma być chęć znalezienia odpowiedniego płaszcza dla siebie. Najlepiej gdyby wyglądał jak utkany z płomieni płonących w dół. Poza tym dogląda czy wszyscy są dobrze ulokowani, zapoznaje się z animozjami i sympatiami wzajemnymi wśród gości oraz z ich szczególnymi potrzebami. Organizuje na wieczór (o ile tu można mówić o wieczorze) koncert (może być kwartet smyczkowy) przy kolacji.

- Myślę, że poradzisz sobie dobrze pod moją nieobecność, Kamui. - Rzucił Mandor do wychodzącego z komnaty Kamui. - Cieszę się, że mam kogoś takiego jak ty, komu mogę zaufać w opiece nad moimi liniami i zachowaniu tajemnicy o celu i długości mojej absencji w domu. Znasz mnie i wiesz, że moi goście, nieważne czy to demony, czy istoty z cienia, są dla mnie niezmiernie ważni. Dbaj o ich wygodę i bezpieczeństwo. - Mandor nie pokazywał po sobie nic, jeżeli martwił się o pozostawionych w liniach gości. Skoncentrowany był na ostatnim przeglądzie garderoby, fryzury, dokumentów i magicznych zaklęć.

- Jeśli będziesz potrzebował dowiedzieć się czegokolwiek o nich, pytaj Sigura. Gdyby nie obecność Dalta i możliwość pojawienia się innych dostojnych gości, czego nigdy nie można wykluczyć, pewnie to jemu pozostawiłbym swoje obowiązki. Dalt jednak jest dość specyficzną osobą. Uważaj na niego i nie daj się mu zastraszyć. Bardzo chciałbym się dowiedzieć, czego szuka w Dworcach. Nie pozwól mu zbliżyć się do menażerii siostry Cynthii i raczej nie pozwalaj mu przebywać zbyt długo z Vialle. I w jednym i drugim przypadku jakiś nieobliczalny i porywczy odruch tego osiłka mógłby spowodować wiele problemów... - Nagle widząc minę Kamui wyciągnął ręce i rzucił ciepło: - Uściśnij mnie i idę! - W towarzystwie służącego opuścił swoją komnatę a następnie bocznym holem udał się do wyjścia.

Demony służebne odczekały aż Kamui opuści pomieszczenie i klucznik zamknął ciężkie drzwi z jasnego drewna wielkim, ozdobnym kluczem.

Xeusales czekał na niego w holu wisząc na długich rękach z belki sufitowej z szerokim uśmiecham na mięsistych ustach.
- Jak zwykle znika, zostawiając tu wszystkich swoich świrów na cudzej głowie. Nawet Merlin dał się raz w to wpuścić. Potem długo go tu nie widzieliśmy.

- Ciebie nazywa swoim ulubionym szaleńcem, wiesz o tym. - cyniczna bezpośredniość to w oczach Kamui największa zaleta Xeusalesa na tle reszty służby. - I tak najbardziej martwi mnie królowa. w odróżnieniu od was ona nie powinna być nie w pełni władz umysłowych. Martwię się o nią. Mógłbyś mieć na nią oko?

- Jasne! Dla Panicza Antaresa będę jej własną piersią bronił. No, nie zagaduję panicza. Masz teraz po pachy obowiązków. Ale jak byś miał chwilę, to zapraszam na łagodny melanżyk. Markiza przywiozła jakiś czas temu świetne rybki z Kofi Szopów Croatanu. Czekają na dobrą okazję.

Kamui pożegnał zbrojmistrza pukaniem w czoło i ruszył do komnaty królowej Vialle. Wchodząc przez białe, rzeźbione drzwi pomyślał o ustawieniu przy nich jakiejś straży, albo zaklęcia. Królowa siedziała przy kole garncarskim cicho nucąc jakąś łkającą melodię. Ahais czujny i nieruchomy siedział w kącie złotego pokoju patrząc na dłonie królowej.

Vialle nie odpowiedziała na powitanie Kamui. Ahais wytłumaczył jej, że jest pod wpływem uspokajającego zaklęcia i nie będzie w stanie rozmawiać. Kamui sam zapiął na jej wiotkim przegubie bransoletkę. Królowa na chwilę przerwała melodię i podziękowała ledwo słyszalnym głosem.

- Lew, który szarpie Jednorożca może łatwo porwać gołębia. - wyszeptała jeszcze po czym wróciła do melodii. Jeżeli demon nie miał szczególnie wrażliwych zmysłów, mógł tego nawet nie usłyszeć.

Kamui opowiedział jej o działaniu bransolety i nie wiedząc czy to zrozumiała pożegnał ją ukłonem i wyszedł.

Zanim zdążył odwiedzić innych gości, Sigur odnalazł go i przypomniał o czekającej w ogrodzie delegacji. Przyjęcie ich i dopełnienie protokołu zabrało mu tak dużo czasu, że tylko cudem zdążył wydać polecenia odnośnie kolacji i koncertu.

Rozmowa z ukwiałami wymagała pewnych zmian w ciele Kamui. Zmiana w tą i z powrotem sama w sobie męczy jak godzina szybkiego biegu, do tego jeszcze cała ta dyplomacja sprawiła, że przed kolacją Kamui postanowił odpocząć trochę. Odpoczynek sprowadził się do instruowania służby we wprowadzeniu ostatnich poprawek do wystroju komnaty.

W dużej jadalni z porcelanowym kominkiem, obrazami i arrasami, przy owalnym stole z rzeźbionymi w winorośle nogami, w żółtawym świetle ukrytych za meblami lamp zasiadło do kolacji osiem osób, w tym Dalt z Eregnoru, oraz jego dwaj pułkownicy, na co stanowczo nalegał.

Rudy i potężny Dalt robił wrażenie barbarzyńcy. Wybierał wielkie porcje zwierzęcego mięsiwa, gardząc delikatesami rodem z Dworców i jednoznacznie odpowiadając na propozycję ich skosztowania. Śmiał się głośno z własnych dowcipów... choć należałoby powiedzieć raczej, że rechotał. Na wszystkie dworskie manewry konwersacyjne reagował z wdziękiem odyńca. Tylko takt pozwolił pozostałym gościom kontynuować próby wciągania go w rozmowę. Rozmowę oczywiście dotyczącą zniknięcia Pana Domu.

Dalt konsekwentnie umniejszał rolę Kamui, kilka razy pokazując, że zasady gier dworskich nie są mu obce, kiedy pozornie niewinnymi wypowiedziami stawiał go w niezręcznej sytuacji wobec wszystkich obecnych.

Kiedy wreszcie kwartet zaczął swój koncert, Dalt objął Kamui muskularnym ramieniem i odciągnął na ubocze. Stojąc obok Dalta, Kamui sięgał mu nosem ledwo ponad sprzączkę pasa. Gdyby nie bezczelne spojrzenie i rude włosy, przypominałby wujka Gerarda. Po krótkim wstępie przeszedł do rzeczy:

- Byłeś może niedawno w Amberze, Panie Kamui? Słyszałem, że odbył się pogrzeb króla Randoma. Byli tam wszyscy książęta?

- Nie, nie wszyscy. - odpowiedział Kamui zaskoczony otwartym pytaniem o Amber z ust osiłka. Zanim doszedł do siebie otrzymał kolejne pytanie:
- Czy był tam Benedykt albo Florimel?

Tego było dla Kamui za dużo. Co za impertynencja! I do tego ten ogr ciągle trzymał go w uścisku swojego "przyjaznego" objęcia. Jeżeli nie chce dać się wyprowadzić z równowagi, musi to dobrze rozegrać.

Przemknął wzrokiem po sali szukając jakiejś okazji. Wtedy zauważył, że jeden z podwładnych Dalta, śniady i smukły wojownik z czarną kitą związaną w warkoczyk udając, że słucha muzyki ze spuszczoną głową, przysłuchuje się ich rozmowie zerkając spod ronda skórzanego kapelusika. Kiedy oczy Kamui spotkały się z wojownikiem, którego imię brzmiało chyba Ioni, ten chwilę popatrzył mu prosto w oczy, a potem skierował oczy na swoją dłoń, która chowała jakiś papierek pod blat stolika pod zegar z masy perłowej. Następnie nadal uśmiechając się lekko wrócił do słuchania muzyki.

W tym czasie Dalt nie mogąc się doczekać odpowiedzi potrząsnął Kamui. - Słuchasz mnie!? Pytam czy Benedykt był na pogrzebie Króla Randoma.

Opowieść Blake'a

Zaczyna się ta opowieść w obozie Rinaldo, syna Branda, do którego zabrał ciężko poranionego Blake'a ze zrujnowanej świątyni Jednorożca. Towarzyszy im Beniamin, bratanek księżniczki Kaliope z panującej rodziny Królestwa Karelii.

Obóz był przygotowany przed przybyciem trójki podróżnych, ale wygląda na zupełnie prowizoryczny: ognisko, trochę zebranego chrustu, koń, muł i niewielki namiot koczowników. Wszystko dobrze ukryte w gęstym jesionowym zagajniku nad strumieniem.

Beniamin wreszcie ma szanse opowiedzieć o tym jak wyruszył z Pałacu Letniego szukać pomocy dla oblężonych, jak po drodze zdradzili go wieśniacy i przez tydzień uciekał pościgowi.

Rinaldo starał się dopytywać go o niepokojące i dziwne rzeczy jakie widział po drodze, ale prócz zrabowanych wozów kupieckich i dziwnych postaci widywanych czasem nocami przez ludzi nie było nic co bardziej zainteresowałoby pytającego. Sam Rinaldo wydaje się ciągle dość pogodny i beztroski. Woda ze strumienia i opatrunki niemal cudownie goją rany Blake'a i łagodzą ból.

Rinaldo prorokuje, że do następnego wieczora Blake będzie już zdrowy jak ryba. Dowiedziawszy się jaka była rola Blake'a w całej rebelii i bitwie w świątyni, nie chce opowiedzieć swojej historii i obiecuje zaproponować korzystny dla wszystkich plan działania kiedy Blake będzie w pełni zdrów.

Co dalej?

- Słuchaj chłopie, nie wiem skąd się tutaj wziąłeś i jaka jest Twoja rola w tym wszystkim, ale musisz mi pomóc! Mój przyszły-niedoszły teść jest uwięziony w mieście a gdzieś w tych lasach podobno stacjonują rojaliści. Nie ma czasu do stracenia - tym razem Korniłow przyjedzie na czas i czerwona hołota przegra z kretesem!

Blake rozmasował bolące przedramię i nadwerężoną kostkę po czym uważnie wpatrywał się w Rinaldo, jakby oczekując jakiejś reakcji. Znudzony przedłużającą się ciszą, spróbował jeszcze raz:

- Dobra, może inaczej. Znasz moje plany na najbliższych parę godzin. Zamierzam stłumić pewną rebelię i zabieram ze sobą młodego. Przyłączasz się czy nie? I co tak właściwie tutaj robisz? Ok, może trochę pomogłeś mi w tej świątyni - dzięki za uratowanie tyłka - ale dobrze byłoby jakbyś w końcu, job twoja mać, przestał się do mnie tak tajemniczo uśmiechać i powiedział co jest grane? To jak będzie kuzynie - jesteś ze mną czy nie?

- Odzyskujesz siły. I wreszcie mówisz jak syn Branda. - Rinaldo uśmiecha się szeroko zdejmując wreszcie część śmierdzących ziołami opatrunków z żeber Blake'a

- Pomogę ci. Ludzie pustyni słuchają moich rozkazów i zrobią co zechcę. Ale w zamian potrzebuję od ciebie dwóch rzeczy: kilka uncji twojej krwi i pomocy w polowaniu na rzadkie zwierzę, unikat. - szczery uśmiech nie opuszcza jego twarzy.

- Wreszcie będziemy mieli szansę, żeby lepiej się poznać, przecież nikt z rodziny nie zaufa nam, synom zdrajcy. Możemy pomóc tylko sobie nawzajem, a im więcej o sobie będziemy wiedzieli tym lepiej będziemy wiedzieli w czym pomagać.

- To co? Wyruszamy do obozu koczowników od razu? Jest ich tu około 3 tysięcy. Powinno wystarczyć na rozpędzenie lumpenzbieraniny i uwolnienie króla. A jak rewolucja straci już impet, to długo nie wytrwa. Po drodze znajdziemy twoich rojalistów i będziemy mieli armię godną lordów Amberu.

Blake nie bardzo wiedział czemu tak długo musiał żyć nie znając tego brata, który pojawia się i od ręki pomaga załatwić trudne sprawy. Wszystko czego chce w zamian to udział w polowaniu. Jeszcze ta krew... Ale więcej by jej stracił, gdyby Rinaldo nie pojawił się we właściwym momencie.
Jeżeli Rinaldo ma krzepę godną swojego brata, to w tydzień odbiją stolicę i przetrącą kark buntownikom.

Decyzja była zatem prosta?

- Na cholerę Ci moja krew? I na jakiego zwierzaka mielibyśmy niby razem polować? Dobra, opowiesz mi później, na razie zbierajmy dupy do tych Twoich pustynnych lisków-chytrusków zanim nam do ziemi przymarzną.

Blake nie rozumiał, czemu Rinaldo tak słodko się uśmiecha. Z niewiadomych przyczyn miał ochotę zetrzeć mu ten uśmiech z twarzy jakimś ciężkim, tępym narzędziem. No ale w sumie co? Niby kuzyn postanowił mu pomóc. Zignorował dziwne przeczucia i skoncentrował się na rozruszaniu obolałej kostki.

Podróż do obozu pustynnych wojowników nie była ani długa, ani krótka. Wieczorem przy trzaskającym w oazie wielkim ognisku Rinaldo wygłosił do półdzikich koczowników jakieś przemówienie w chrapliwym i niezrozumiałym języku. Blake domyślał się o co chodzi - zdrajcy wiary, pradawne skarby, jasyr. To samo co zawsze.

- Cóż, mam nadzieję, że te Twoje piaskowe gejoliski nie zamarzną jak zrobi się nieco chłodniej - rzekł do Rinalda uśmiechając się serdecznie - każ im się ciepło ubrać, bo noce w Karelii bywają chłodne. No, to kiedy omówimy nasz plan? I ile w ogóle mamy ludzi?

Blake znowu widział w oczach Rinaldo, jak bardzo zależy mu na dostaniu jego krwi. Oczy wędrowały mu co chwila po muskularnym przedramieniu brata, kiedy wracali do tematu ich umowy. Raz nawet Blakowi zdawało się, że tamten oblizał wargi.

Od jakiegoś czasu Blake obserwował u Rinalda objawy zmęczenia, a nawet wyczerpania. Coraz mniej przypominał człowieka, który przybył mu z odsieczą. Blake miał niemal pewność, że nawet z nie do końca zagojonymi ranami nie miałby problemu gdyby musiał spacyfikować brata. A jedyne co mogło doprowadzić go do tego stanu to dość forsowny marsz przez las.

Podczas podróży do obozu nomadów Beniamin oddzielił się od grupy. Po krótkiej kłótni z Rinaldo stwierdził, że skoro lojalistów nie ma tam, gdzie oczekiwali, trzeba ich jak najszybciej odnaleźć i wprowadzić w obecną sytuację. Rinaldo wolał jak najszybciej wrócić do obozu swojego wojska i choćby tylko nimi oswobodzić pałac.

Amberyta dał mu jednak swojego konia, nazwał narwanym młokosem i pozwolił jechać w cholerę. Blake nie interweniował. Beniamin był bardzo młody, ale królewska krew Karelii pulsowała mu w żyłach - nie wystarczyłoby byle co, aby go powstrzymać. Broń trzymał wprawnie i potrafił zachować zimną krew. Ruszył na południowy zachód, aby szerokim łukiem okrążyć wyżynę, na której wiele pokoleń temu zbudowano pałac zimowy.

- Krew Amberu ma magiczne właściwości. - odpowiedział po dłuższym milczeniu Rinaldo - Można nią zniszczyć Wzorzec, można z niej tworzyć żywe istoty. Ci wszyscy, wierni mi nomadzi są nierealni jak mgła, słabi i podatni na manipulację siłami nadprzyrodzonymi. Podobnie jest z przedmiotami. Te z Cienia są nietrwałe i mało skuteczne przeciw naszym krewnym i demonom z Chaosu. - sięgnął pod połę płowego burnusa i wyciągnął dwa zakrzywione sztylety, takie same jakimi Blake otrzymał okrutną ranę na schodach wieży - Prawdziwie zabójcza broń nosi w sobie Wzorzec i musi skądś czerpać siły. Krew Amberu da odnowi ich moc. To jest moja cena. Będziesz dawał mi trzy uncje swojej krwi co kilka dni i pomożesz w polowaniu na zwierzę, którego podobizna stała w świątyni. W zamian za to uratuję ten Cień przed zagładą i ojca twojej wybranki przed śmiercią. Jeśli nie zechcesz wspomóc brata w potrzebie... zrozumiem to. Ale ci ludzie - trzy tysiące twardych wojowników - zostali ściągnięci na południe, aby zdobyć chwałę w bitwie i łupy w miastach. - zatoczył wyciągniętym palcem krąg pokazując na obozowisko i kilkunastu zbrojnych strażników i wodzów przypatrujących się i przysłuchujących rozmowie - I wtedy nie będę miał powodu, żeby ich skierować przeciw rewolucjonistom. Zaś jeżeli działamy razem, oddaję ich pod twoje dowództwo. Widzę jak na ciebie patrzą nomadzi. Widzą to samo co ja - urodzonego generała.

Po chwili przerwy dodał:
- Zresztą chciałem z tobą porozmawiać trochę o ojcu... Kiedy ostatnio go widziałeś?

Blake zastanawiał się nad odpowiedzią oglądając dziwny Wzorzec na sztyletach. Niepełny, ale nawet w tym fragmencie inny od zapamiętanego z przejścia Amberu. Czuł w nim moc. Znajomą, ale inną niż ta której sam używał do chodzenia przez Cień.

- Dobra, jak dla mnie może być. Pachnie mi to jakąś magią i urokami ale jak tak bardzo Ci zależy na paru uncjach mojej krwi to możesz ją dostać. Na zwierzaka też możemy zapolować, co mi tam. Ale nawet nie myśl o niszczeniu Wzorca. W tym Ci nie pomogę bo wówczas zostałbym uwięziony w cieniach a to nieszczególnie mi pasuje. A co do ojca, widujemy się raz na parę lat. Wiesz jaki on jest - pojawia się znienacka i równie nagle znika. Ale mimo wszystko zdaje się mnie w pewien sposób lubić, co jak na niego jest całkiem sporym osiągnięciem.

Blake kłamał jak z nut przeczuwając, że jeśli powiedziałby prawdę, cały jego wątły sojusz z bratem rozsypałby się w mgnieniu oka.

- Dobra, przybijmy ręce na zgodę i ruszajmy na Pałac Zimowy. Sam się nie obroni!

Bracia potwierdzili zgodę uściskiem ramion. dodatkowo, na modłę nomadów przypieczętowali braterstwo krwią. Rinaldo nie wydawał się głodny krwi. Jego uścisk choć efektowny, nie był godny lorda Amberu. Może potrzebował więcej czasu na odpoczynek. Jednak Blake po posiłku i rozmowie całkiem już otrząsnął z siebie trudy wyprawy.

Powoli zapadała noc, a od strony, gdzie daleko za horyzontem stał Pałac Zimowy zaczynał wiać zimny, jesienny wiatr.

Trzy tysiące twardych pustynnych wojowników dostało rozkazy zwinięcia obozu i wymarszu. Im dłużej Blake przyglądał im się tym bardziej widział, że to może są wojownicy, ale to nie wojsko. Ich rynsztunek składał się głównie z łuków, oszczepów i sieci. Nie mieli innych pancerzy, niż elastyczne skórzane kaftany i czasem czepce. Co dziwniejsze ich wodzowie również nie używali cięższych pancerzy ani innej broni niż dość nieporęczne szable. Blake zauważył tylko jedną kolczugę i kilka kurt łuskowych ze skóry olbrzymich jaszczurów pustynnych. Ta horda byłaby dobra do działań partyzanckich i pacyfikacji tłumu. Ale jeżeli rewolucja sformowała jakieś zorganizowane oddziały, to walka będzie ciężka i długa, a choć Pałac Zimowy postawiono w ciepłym regionie Karelii, to wiatry znad morza mogą przynieść śnieżyce bardzo wcześnie.

Ciekawe ile zostało z królewskiej gwardii? Jeżeli przynajmniej połowa doborowej jednostki stacjonuje przy boku króla, to wystarczą na główne uderzenie, wspomagane podjazdami nomadów.

O północy Rinaldo wezwał Blake'a do swojego namiotu. Podał mu bogaty zdobiony w stylu Amberu, złoty puchar i stalowy sztylet ze zdobioną głownią. Blake naciął dobrze naostrzonym sztyletem przedramię i napełnił do połowy puchar. Rinaldo chwycił puchar i nie kryjąc radości przycisnął go do ust, po czym opróżnił kilkunastoma haustami nie robiąc przerwy na oddech. Kiedy odstawiał naczynie na tacę, broda i usta lśniły mu szkarłatem a zielone oczy pałały odzyskanym wigorem.

- Grasz w karty? Proponuję pokerka. Zwyciężony opowie prawdę zamiast tych bredni, którymi się karmiliśmy. Czas oczyścić atmosferę między nami, bracie! - Rzucił raźnie i wyciągnął z małego kuferka talię kart. Wszystkie ręcznie malowane bardzo uzdolnioną ręką prezentowały postaci z królestwa baśni 1001 nocy. Do tego miały w sobie ten wyjątkowy realizm, jakim zawsze zachwycały Atuty Amberu.

Bezgłośnie do namiotu weszło kilka młodych kobiet, które przyniosły instrumenty muzyczne i dzbany. Zanim zaczęły grac hipnotyczne orientalne rytmy, nalały synom Branda czarki ciepłego, mocnego alkoholu.

Blake zastanawiał się potem wielokrotnie gdzie popełnił błąd grając z Rinaldem w pokera. Doszedł potem do wniosku, że pomylił się tylko raz - zaczynając grę. Efekt był dokładnie taki, jakiego spodziewał się Rinaldo - Blake opowiedział mu wiele o swoim życiu i nielicznych kontaktach z ojcem, w zamian nie dowiadując się prawie nic poza ogólnikami i wieloznacznymi stwierdzeniami. W sumie nie było to już aż tak istotne - miał wojsko, z którym mógł odbić pałac zimowy.

- No bracie, porobiłeś mnie bez dwóch zdań. Mam nadzieję, że po tym czego się dowiedziałeś, nie żałujesz naszej współpracy. Masz czas do rana by przemyśleć sprawę - ja idę pomówić z naszymi żołnierzami. Powinienem ich chyba trochę poznać skoro mam nimi dowodzić. Zastanów się też w jaki sposób możesz mi pomóc w odzyskaniu tego cienia - założę się, że skoro moja krew działa na Ciebie jak czysta amfa, dysponujesz też wieloma mocami, które posiadał ojciec. Pomyśl - moje talenty dowódcze i Twoja moc, razem możemy dokonać znacznie więcej niż tylko zajęcie tego cienia. Niejeden chłystek siedział już na tronie Amberu...

Zostawił osłupiałego Rinaldo w namiocie i wyszedł pomówić z pustynnymi wojownikami. Byli dokładnie tacy, jakich się spodziewał - dumni, fanatyczni, waleczni aż do szaleństwa. O tak, z taką armią raz-dwa rozsmaruje buntowników na karelskich ulicach. Popłynie trochę krwi...

Blake zwołał starszyznę i żołnierzy na plac w obozie i opowiedział historię, Historia mówiła o ziemi obiecanej, o raju na ziemi, o miejscu zwanym Amberem, do którego droga zagubiła się, lecz może zostać odnaleziona na nowo. Prowadzi przez zimną Karelię, gdzie rozpanoszyło się zło, które tylko dobrzy wojownicy mogą powstrzymać. Jest to próba honoru i męstwa, z której nieliczni wyjdą zwycięsko, lecz nagroda będzie ich godna. Gadając te bzdury nie wiedział, że wiele lat wcześniej jego stryj Corwin mówił dokładnie te same rzeczy innym żołnierzom w innym cieniu, tak samo wzbudzając ich fanatyzm i ochotę do walki.

Nim przemówienie dobiegło końca, miał już gotowy plan. Rinaldo będzie musiał zdobyć więcej żołnierzy. Ci, którzy są, wystarczą do nocnej szarży na obóz wroga, przebicia się i odbycia króla, jeśli jeszcze żyje. Muszą jedynie być bezlitośni, niespodziewani i skuteczni. W tym celu potrzebne będzie przekradanie się lasami i kontakt z wrogiem dopiero przed główną misją. Im mniej się ich spodziewają, tym większe mają szanse. Jak mawiał któryś z jego kuzynów (czy to nie ten malarz, u którego zostawił przyszłą żonę?) - w chaosie jest okazja.

Kiedy tylko armia nomadów ruszyła z obozu, Blake zobaczył ich prawdziwą siłę - mobilność. Cały obóz zwinięto w ciągu jednej nocy. O świcie nomadzi, podzieleni na kilkudziesięcioosobowe rody, wyruszyli szerokim strumieniem ludzi, wielbłądów i koni. Z każdą kolejną godziną armia rozpraszała się, gdy każda grupa wybierała swoją drogę przez zalesione pagórki. Jednak widać było, że każda z grup pilnuje zachowania kontaktu z pozostałymi, pozostając w pełni samodzielnym oddziałem. Zwiadowcy przecierali szlaki w wielu kierunkach jednocześnie, dzięki czemu Blake miał bieżące informacje o terenie na kilka mil naprzód we wszystkich kierunkach.

Kilka razy widział, jak zwiadowcy ze zwinnością myśliwych przedzierają się przez bezdroża błyskawicznie pokonując trudny teren. Coraz bardziej miał wrażenie, że armia którą prowadzi do boju najlepiej sprawdziłaby się na łowach. Mogliby z powodzeniem polować na człowieka śniegu, zionącego ogniem smoka, behemota, Jednorożca, czy samotnego Amberytę w lesie Ardeńskim. Ich drapieżcze ruchy w bezgłośnym marszu, nieruchome oczy w oczekiwaniu, trofea na pasach i przy siodłach, wszystko w nich mówiło, że to nie wojownicy, a łowcy. Łowcy, którzy mogli całą siłą podejść w nocy pod obóz wroga na odległość rzutu dzirytem i zaatakować zanim ktokolwiek ich zauważy.

Zatem zaskoczenie i chaos Blake miał już w kieszeni. Teraz tylko myślał jak upewnić się, że buntownicy nie zaduszą koczowników przewagą liczebną w chaotycznej, nocnej walce wręcz?

Kiedy już myślał, że będzie musiał rozłożyć odsiecz na kilka niszczących morale nocnych rajdów, zwiadowcy donieśli o ukrywającej się na skalistej wyżynie armii ciężkozbrojnych na czele których stał młody Karelianin, z opisu wyglądający na Beniamina.

Rinaldo wraz z przybocznymi wyruszył na spotkanie Beniamina, po czym wrócił z nim i genera łem pięciu setek piechoty kareliańskiej. Pałac Letni znajdował się o cztery dni marszu na południe, przez szeroką na dziesięć staj, porośniętą borem dolinę rzeki Oulu.

Ludzie pustyni byli zdolni małymi pokonać rzekę poza brodem, którego zdaniem generała pilnowali buntownicy.

Armia buntowników w okolicy Pałacu Letniego mogła liczyć nawet 10 tysięcy ludzi. Kilka tysięcy było dobrze uzbrojonych. Mieli też kompetentnego dowódcę. Mówi się, że jest wcielonym diabłem a nocą lata pod postacią skrzydlatego węża i zabija obrońców króla schronionych za murami pałacu.

Podczas narady Rinaldo wydawał się nieobecny i często stał pod ścianą namiotu mamrocząc coś pod nosem. W żółtym świetle pochodni wyglądał jak Brand snujący magiczne zaklęcia.

Generał miał nadzieję, że Blake wezwie swoich krewnych z Amberu, którzy poprzednio dokonali nadludzkich czynów w Karelii.

Blake zrobił olbrzymie wrażenie na dowódcach, gdy kreślił swój plan ataku na mapach aluminiowym piórem, którego nie trzeba było maczać w kałamarzu. Plan był ryzykowny i bezczelny, ale za dowódcą o takiej sławie poszliby wszędzie. Słuchali go z rosnącym podziwem gdy tłumaczył im swój plan i wydawał rozkazy: ...

Opowieść Musashiego

...zaczyna się na pokładzie krążownika rebeliantów, gdzie samotny Musashi stoi w zniszczonej zbroi na lekko uginających się nogach nad ciałem demona-sępa.

Mimo wycieńczenia walką, pozostałych kilku żołnierzy na mostku wydaje się niezbyt trudnymi do pokonania. Przez zgiełk strzelaniny i automatycznych systemów przeciwpożarowych słychać jak jeden z oficerów na mostku desperackim krzykiem przekazuje do reszty floty informację o śmierci Dowódcy.

Skafander potrzebuje prawdopodobnie około 24 godzin na samonaprawę, lub musi być dostarczony na Cannabis. Rany również są na tyle poważne, a Musashi tak zmęczony brakiem snu i posiłku od dłuższego czasu, ranami i używaniem Logrusu i zmianami kształtu, że przez wie, że przez jakiś czas będzie musiał powierzyć sprawy admirałom z Sojuszu.

Sięgając do ostatnich kresów swojej wytrzymałości przeciągam się Logrusem do Domu w Veraklionie. Nie zważając na utyskiwania Cannabis, rozkazuje podać sobie silny środek przeciwbólowy i stymulanty. Później nakazuję połączyć mnie hipernetem z drednotem dowodzenia Sojuszu.

Siedząc oparty o metaliczną ścianę mostka, aby nie upaść podczas przyzywania Logrusu Musashi walczy z ociężałością umysłu skupiając wszystkie siły na przywołaniu znaku Chaosu. Wątki jednak wciąż uciekają, kiedy tylko koncentracja spada zamieniając się w senność. Nitki Logrusu zdają się omijać jego niezbyt trzymające się kupy ciało, które aż buzuje od chęci poddania się przemianom. Poczucie rzeczywistości niebezpiecznie odpływało i tańczyło wokół Musashiego, zmieniając kolory, proporcje i znaczenie przedmiotów i faktów wokół niego. Przeszłość i przyszłość przenikały się miejscami z teraźniejszością, a przyczyny ze skutkami i przeciwnościami, jak we śnie.

"Dalszy upór może skończyć się fatalnie" pomyślał. "Może lepiej poczekać na statki Sojuszu?".

Jednak szybko odepchnął zwątpienie i zdecydowanym szarpnięciem rzucił wszystkie siły do schwytania Logrusu. Jak przez mgłę odnotował, że przewrócił się na matowe panele na podłodze pokładu, a miecz wypadł mu z nagle dziwacznie wykrzywionej ręki i odtoczył się na pod ciało strażnika. W tej samej chwili Logrus osłabił opór i dał się schwytać. Musashi wiedział, że nie utrzyma znaku przed sobą dłużej niż minutę-dwie, a jakikolwiek ruch ciała spowoduje dalszą jego chęć przemian i rozproszy umysł powodując utratę kontaktu z Chaosem. Sięgnął zatem macką po miecz, ale ta ominęła go. Logrus jakby ponownie próbował odrzucić Musashiego.

"Miecz przyciągnę, kiedy stymulanty w bazie doprowadzą mnie do stanu normalnej przytomności." postanowił i błyskawicznie sięgnął ramieniem przez Cień do swojej stacji kosmicznej.

Chwila poszukiwania i przy dzwonieniu w uszach i rosnących mdłościach przeniósł się do domu. Cannabis pomimo odmiennej rekomendacji zaaplikowała właściwe leki. Poczucie nierzeczywistości ustąpiło pozostawiając tylko jakby szumy we wspomnieniach ostanich kilkudziesięciu minut.

Czekając na pełny efekt podanych środków Musashi wywołał admirałów Floty Sojuszu.

Zasadzka udała się, mimo dużych strat. Sojusz ustabilizował sytuację.
Sępy skoncentrowały się na obronie najlepiej opanowanych sektorów.

Pokonanie ich defensywy może jednak zająć sporo czasu.

Dobrze, flota RTB (Return to Base)

Cannabis, wybierz najbardziej ukończoną z baz przetrwalnikowych w głębokim pasie asteroid i doprowadź ją do stanu używalności. Zainstaluj tam komorę avatara i bank pamięci. Przetransportuj tam moje osobiste rzeczy i standardowe wyposażenie. Kopie banków pamięci, z pominięciem broni masowego rażenia, prześlij hiperkomem do Sojuszu. Pozostałe okręty niech wezmą stocznie na hol nadprzestrzenny i przetransportują je na główne światy Sojuszu. Później niech Sojusz użyje okrętów tam gdzie będzie uważał za stosowne. Jak najszybciej proszę.

Trzymając w pogotowiu dozownik środków pobudzających, wyciągam z talii kartę Gerarda...

Wujek Gerard. Jowialny i promieniejący. Z kielichem czerwonego Rinnenweinu w dłoni...

Gdy tylko chłód kontaktu przeszedł z palców trzymających kartę przez ramię do głowy Musashi poczuł jakby otrzeźwienie. Fizycznie nadal był wycieńczony, ale umysł rozjaśnił mu się nagle. Przez krótką chwilę przed kontaktem zrozumiał, że umysł miał dotąd zaćmiony, a osoba na karcie, która nabierała już trójwymiarowych kształtów to nie wujek, tylko tata!

Konsternacja trwała tylko chwilę. Benedykt ubrany w swój amberycki strój stał na blance muru z jasnego kamienia. W tle widać było sięgający po horyzont las.

- Jesteś zaskoczony. - komentarz Benedykta oznaczał, że nadal potrafił czytać zamierzenia z twarzy syna. - Nie próbuj zerwać kontaktu, zdążę cię zatrzymać.

Musashi rzeczywiście miał taki zamiar, ale za dobrą monetę poczytał to, że również Benedykt nie spodziewał się tej rozmowy. Choć Benedykt w mgnieniu oka umiał zaimprowizować strategię na pół roku dla stutysięcznej armii, było to dość nowe doświadczenie zobaczyć ojca przez chwilę wybitego z pantałyku. Do tego wiedział, że ostrzeżenie ojca jest najpewniej prawdziwe.

- Gdzie jest Kamui?

W pytaniu ojca Musashi wyczuwał jakiś istotny podtekst. Było tam trochę... zmartwienia? A jednocześnie brzmiała tam groźba zemsty. Dopisywanie kontekstów do żołnierskich komend, pełniących u ojca rolę rozmowy, ćwiczył latami.

- Nie ma go ze mną. - Ćwiczył się także w sztuce odpowiadania mu krótkimi zdaniami, które kryją podteksty. Od bardzo dawna nie rozmawiali inaczej.

W międzyczasie Musashi zauważył, że Benedykt przepasany jest swoim samurajskim pasem, a na nogach ma japońskie sandały. Peryferyjna obserwacja podpowiadała, że zamek, który okalał jasny mur również nosił pewne cechy orientalne. Na dziedzińcu słychać było odgłosy walki, albo raczej treningu. Milczenie ojca przedłużało się i Musashi zaczął bać się, co on przez ten czas zaobserwował.

- Podczas pogrzebu zdarzył się wypadek. Rozdzieliliśmy się. - dodał kończąc temat.

- Czy teraz dołączysz do mnie, synu?

W obecnej kondycji nawet nieprzytomnego Benedykta nie próbowałby zaatakować. Ale ton groźby zniknął z głosu ojca.

- Nie, tato. - Musashi musiał powstrzymać odruch zaciskającej się krtani.

- Zatem do zobaczenia, Musashi. Niech Logrus będzie dla ciebie łaskawy. Uważaj na niego. Jesteś blisko granicy utraty kontroli. - Benedykt ukłonił się niemal niezauważalnie i kontakt atutowy zaczął słabnąć.

Bez słowa Musashi zakrył dłonią wizerunek ojca na karcie. Umysł znów mu zafalował. "Granica utraty kontroli" - tak Benedykt nazywał szaleństwo powodowane Logrusem i zmiennokształtnością. Symptomy: złudzenia, objawy schizofreniczne, czucie rozpierającej energii Chaosu w każdej części ciała, utrata poczucia rzeczywistości. Demony nazywały to niestabilnością. Chemiczne stymulanty nie mogły zregenerować psychofizycznych sił witalnych. Z każdą chwilą zbliżał się do szaleństwa i niebytu.

Kontakt atutowy to kolejny "cios w tułów" dla skamlącego o gong na przerwę ciała. Na miękkich nogach Musashi spojrzał na trzymane w rękach przedmioty: iniektor ciśnieniowy i kartę Gerarda... nie... teraz w iluzji pojawiła się luka, to była karta Benedykta. Blisko niej materia Cienia wyglądała jakby inaczej niż wszędzie wokół.

Musashi podniósł się powoli, lecz zdecydowanie ze srebrnego łoża komory hibernacyjnej. Dobowy odpoczynek postawił go na nogi, jednak nie wszystko minęło. Bok nadal ciążył jakby żywym ołowiem, do tego pierwszy raz od wielu lat nie obudził się przed dźwiękiem budzika. Zwykle spał tyle ile chciał, potem jego wytrenowane ciało budziło się zgodnie z precyzyjnie działającym zegarem wewnętrznym.

Kiedy szklana tafla komory odsuwała się nad nim z cichym sykiem przypomniał sobie, że kiedy odezwał się sygnał pobudki śnił. To znaczy, że gdyby nie budzik spałby dalej co najmniej pół godziny. Karygodne. Tak samo jak te sny...

... Chodził po jakimś przedziwnym pałacu. Miał mnóstwo rzeczy do zrobienia, komendy do wydania, demoniczni służący kłaniali się i spełniali jego polecenia. Był panem tego dworu?...
Nie i nie. To nie był dwór, tylko Linie w Dworcach Chaosu, a on nie był gospodarzem, tylko pełnił jego obowiązki.

Pijąc źródlaną wodę z pasa lodowych asteroid i patrząc przez okno na zielony księżyc i rozciągające się za nim gwiazdy dalej rozmyślał o swoim śnie.

Był w nim kimś niskim i szczupłym. Zarządzał Liniami i organizował czas gościom. W małej sali kominkowej przy dźwiękach skrzypiec dopadł go jakiś olbrzym z maską lwa na głowie. Przyparł go do muru a potem zdjął maskę. Włosy miał rude, jak grzywa maski. Oczy miał jak posąg dziadka Oberona w Hallu zamku Amber. Wyciągnął wielki miecz i rzucił się na stojącego w kącie wujka Bleysa, ale drogę zagrodził mu demon, którego olbrzym rozpłatał jednym ciosem. Następnie wszystkie demony zaczęły go obsiadać, kąsać, szarpać i okładać. Bleys dobył swojego miecza i razem z olbrzymim rudzielcem torowali sobie drogę przez hordę.

Wtedy też na niego rzucił się demon. Sęp. Jakby nie zginął na statku dowodzenia. Zaczął coś krzyczeć w Thari, ale przez zgiełk walki nie było słychać co. I rozległa się pobudka. Sen się skończył.

Analiza stanu ciała i ducha wskazywała nadal na pewną niestabilność zdolności zmiany kształtu. Uciszona Cannabis nadal czekała na możliwość przedstawienia raportu z 24 godzin. Tak samo jak atuty na pulpicie.

- O co chodzi?

Gerard stoi na mostku dużego okrętu żaglowego. Pogoda jest dość kiepska. Jego błękitnym płaszczem targa wicher, pokład jest mokry od słonej wody. Kiedy widzi z kim rozmawia rozkłada ramiona lekko na boki i wyciąga zza pasa krępy kordelas.

- Musashi. Jeden fałszywy ruch i zetrę cię na miazgę. A potem nakarmię wieloryby.

- Trzymać kurs! - rzuca przez ramię - A ty gadaj szybko co zrobiliście i co się stało z Randomem i królową?!
Pokładem okrętu wstrząsa olbrzymia fala, jednak Gerard nawet na chwilę nie traci równowagi.

- Witam wuju. Jeśli chodzi o Randoma, to proszę wysłuchaj mnie uważnie, nawet jeśli to co powiem wyda ci się nieprawdopodobne czy niedorzeczne

- Czekam na odpowiedź.

- Mam poważne powody podejrzewać ze za śmiercią króla stoi Neidar, syn wuja Caine'a. Wysłuchaj mnie proszę.

- CO? To jakiś kretynizm. - ręce trochę mu opadły.

- Pamiętasz, podczas walki z cieniami Branda byliśmy tam my, Random, Bleys, Benedykt, Flora i Kamui

- I czego to dowodzi?

- Popatrz jak szybko Caine z Julianem przejęli Zamek po jego śmierci. Ostatnim razem zapytałem ich obu, skąd się dowiedzieli o śmierci króla.

- A kto miał to zrobić? Może Bleys?

- Julian dowiedział się od Caine'a, Caine od swojego syna... Skąd wiedział Neidar... który mistrzowsko posługuje się Atutami...

- Wuju nie mam dowodów to oczywiste... ale stałem bardzo blisko Randoma podczas walki i nie został wcześniej ranny. A umarł nagle, jakby od nagłego zdradzieckiego ciosu

- Masz tylko dziwaczne teorie. Tak jak ta o twoim ojcu.

- Wuju niezależnie od tego czy mi wierzysz czy nie, zrobisz z moją tezą co zechcesz.

- Każdy mający atuty mógł to zrobić. Znajdź mi nóż którym to zrobiono albo niech się Neidar przyzna. - A teraz gadaj: CO się stało z Randomem i Vialle!?

- Co do królowej... od wydarzeń z pogrzebu Randoma, nie miałem z nią kontaktu. Sądzę że przebywa w tej chwili z Kamui.

- Niewielu obecnych na pogrzebie znało sztuczki Chaosu, a ty jesteś jednym z nich. Nie pokazuj się w okolicach Amberu bez królowej albo dowodów na swoje szalone teorie. Jeżeli spotkasz kogokolwiek z rodziny, możesz im powiedzieć, żeby skontaktowali się ze mną, Julianem albo Cainem.

- Nie zamierzam wracać do Amberu, natomiast chciałem przekazać Ci Karabiny Avalonu, które powierzył mi król przed śmiercią.

- Po co mi one?

- Nie pomogą. - kolejna fala rzuciła statkiem na bakburtę i przelała się przez pokład - Odezwij się, jeżeli znajdziesz coś na swoją obronę, albo dowiesz się czegoś nowego. - Unikaj Corwina!
Zaczął zrywać kontakt.

- Żegnaj wuju

Amber na razie z głowy.
Teraz co?
Własny cień? Coś w Dworcach? Złoty Krąg? Avalon?