Zapowiadało się nieźle - plan był taki, że po nastraszeniu czerwonej hołoty inwazją z Amberu (pełen sukces) miałem pojechać do Pałacu
Wtedy w lesie napotkałem Beniamina - jednego z krewnych mojej przyszłej żony - uciekającego konno przed pogonią. Cholerny dzieciak, otoczyli go w zrujnowanej świątyni rogatego konia. Nie mogłem go tak zostawić, w końcu to prawie rodzina. Był to krok nierozważny - troszeczkę przeceniłem swoje możliwości, przez co te czerwone ścierwa prawie mnie wykończyły. Prawie. Rana zadana krzywym sztyletem boli jak diabli.

Z pomocą przyszedł mi jakiś typ z kuszą wyglądający jak Lawrence z Arabii albo inny Teletaliban. Przedstawił się jako Rinaldo - już po tym jak zastrzelił z kuszy ostatniego z napastników - po czym postanowił przedstawić mi jakąś propozycję. Zważywszy na okoliczności, raczej nie będę skłonny mu odmówić. W końcu podobno to rodzina...