Zaczyna się ta opowieść w obozie Rinaldo, syna Branda, do którego zabrał ciężko poranionego Blake'a ze zrujnowanej świątyni Jednorożca. Towarzyszy im Beniamin, bratanek księżniczki Kaliope z panującej rodziny Królestwa Karelii.
Obóz był przygotowany przed przybyciem trójki podróżnych, ale wygląda na zupełnie prowizoryczny: ognisko, trochę zebranego chrustu, koń, muł i niewielki namiot koczowników. Wszystko dobrze ukryte w gęstym jesionowym zagajniku nad strumieniem.
Beniamin wreszcie ma szanse opowiedzieć o tym jak wyruszył z Pałacu Letniego szukać pomocy dla oblężonych, jak po drodze zdradzili go wieśniacy i przez tydzień uciekał pościgowi.
Rinaldo starał się dopytywać go o niepokojące i dziwne rzeczy jakie widział po drodze, ale prócz zrabowanych wozów kupieckich i dziwnych postaci widywanych czasem nocami przez ludzi nie było nic co bardziej zainteresowałoby pytającego. Sam Rinaldo wydaje się ciągle dość pogodny i beztroski. Woda ze strumienia i opatrunki niemal cudownie goją rany Blake'a i łagodzą ból.
Rinaldo prorokuje, że do następnego wieczora Blake będzie już zdrowy jak ryba. Dowiedziawszy się jaka była rola Blake'a w całej rebelii i bitwie w świątyni, nie chce opowiedzieć swojej historii i obiecuje zaproponować korzystny dla wszystkich plan działania kiedy Blake będzie w pełni zdrów.
Co dalej?
- Słuchaj chłopie, nie wiem skąd się tutaj wziąłeś i jaka jest Twoja rola w tym wszystkim, ale musisz mi pomóc! Mój przyszły-niedoszły teść jest uwięziony w mieście a gdzieś w tych lasach podobno stacjonują rojaliści. Nie ma czasu do stracenia - tym razem Korniłow przyjedzie na czas i czerwona hołota przegra z kretesem!
Blake rozmasował bolące przedramię i nadwerężoną kostkę po czym uważnie wpatrywał się w Rinaldo, jakby oczekując jakiejś reakcji. Znudzony przedłużającą się ciszą, spróbował jeszcze raz:
- Dobra, może inaczej. Znasz moje plany na najbliższych parę godzin. Zamierzam stłumić pewną rebelię i zabieram ze sobą młodego. Przyłączasz się czy nie? I co tak właściwie tutaj robisz? Ok, może trochę pomogłeś mi w tej świątyni - dzięki za uratowanie tyłka - ale dobrze byłoby jakbyś w końcu, job twoja mać, przestał się do mnie tak tajemniczo uśmiechać i powiedział co jest grane? To jak będzie kuzynie - jesteś ze mną czy nie?
- Odzyskujesz siły. I wreszcie mówisz jak syn Branda. - Rinaldo uśmiecha się szeroko zdejmując wreszcie część śmierdzących ziołami opatrunków z żeber Blake'a
- Pomogę ci. Ludzie pustyni słuchają moich rozkazów i zrobią co zechcę. Ale w zamian potrzebuję od ciebie dwóch rzeczy: kilka uncji twojej krwi i pomocy w polowaniu na rzadkie zwierzę, unikat. - szczery uśmiech nie opuszcza jego twarzy.
- Wreszcie będziemy mieli szansę, żeby lepiej się poznać, przecież nikt z rodziny nie zaufa nam, synom zdrajcy. Możemy pomóc tylko sobie nawzajem, a im więcej o sobie będziemy wiedzieli tym lepiej będziemy wiedzieli w czym pomagać.
- To co? Wyruszamy do obozu koczowników od razu? Jest ich tu około 3 tysięcy. Powinno wystarczyć na rozpędzenie lumpenzbieraniny i uwolnienie króla. A jak rewolucja straci już impet, to długo nie wytrwa. Po drodze znajdziemy twoich rojalistów i będziemy mieli armię godną lordów Amberu.
Blake nie bardzo wiedział czemu tak długo musiał żyć nie znając tego brata, który pojawia się i od ręki pomaga załatwić trudne sprawy. Wszystko czego chce w zamian to udział w polowaniu. Jeszcze ta krew... Ale więcej by jej stracił, gdyby Rinaldo nie pojawił się we właściwym momencie.
Jeżeli Rinaldo ma krzepę godną swojego brata, to w tydzień odbiją stolicę i przetrącą kark buntownikom.
Decyzja była zatem prosta?
- Na cholerę Ci moja krew? I na jakiego zwierzaka mielibyśmy niby razem polować? Dobra, opowiesz mi później, na razie zbierajmy dupy do tych Twoich pustynnych lisków-chytrusków zanim nam do ziemi przymarzną.
Blake nie rozumiał, czemu Rinaldo tak słodko się uśmiecha. Z niewiadomych przyczyn miał ochotę zetrzeć mu ten uśmiech z twarzy jakimś ciężkim, tępym narzędziem. No ale w sumie co? Niby kuzyn postanowił mu pomóc. Zignorował dziwne przeczucia i skoncentrował się na rozruszaniu obolałej kostki.
Podróż do obozu pustynnych wojowników nie była ani długa, ani krótka. Wieczorem przy trzaskającym w oazie wielkim ognisku Rinaldo wygłosił do półdzikich koczowników jakieś przemówienie w chrapliwym i niezrozumiałym języku. Blake domyślał się o co chodzi - zdrajcy wiary, pradawne skarby, jasyr. To samo co zawsze.
- Cóż, mam nadzieję, że te Twoje piaskowe gejoliski nie zamarzną jak zrobi się nieco chłodniej - rzekł do Rinalda uśmiechając się serdecznie - każ im się ciepło ubrać, bo noce w Karelii bywają chłodne. No, to kiedy omówimy nasz plan? I ile w ogóle mamy ludzi?
Blake znowu widział w oczach Rinaldo, jak bardzo zależy mu na dostaniu jego krwi. Oczy wędrowały mu co chwila po muskularnym przedramieniu brata, kiedy wracali do tematu ich umowy. Raz nawet Blakowi zdawało się, że tamten oblizał wargi.
Od jakiegoś czasu Blake obserwował u Rinalda objawy zmęczenia, a nawet wyczerpania. Coraz mniej przypominał człowieka, który przybył mu z odsieczą. Blake miał niemal pewność, że nawet z nie do końca zagojonymi ranami nie miałby problemu gdyby musiał spacyfikować brata. A jedyne co mogło doprowadzić go do tego stanu to dość forsowny marsz przez las.
Podczas podróży do obozu nomadów Beniamin oddzielił się od grupy. Po krótkiej kłótni z Rinaldo stwierdził, że skoro lojalistów nie ma tam, gdzie oczekiwali, trzeba ich jak najszybciej odnaleźć i wprowadzić w obecną sytuację. Rinaldo wolał jak najszybciej wrócić do obozu swojego wojska i choćby tylko nimi oswobodzić pałac.
Amberyta dał mu jednak swojego konia, nazwał narwanym młokosem i pozwolił jechać w cholerę. Blake nie interweniował. Beniamin był bardzo młody, ale królewska krew Karelii pulsowała mu w żyłach - nie wystarczyłoby byle co, aby go powstrzymać. Broń trzymał wprawnie i potrafił zachować zimną krew. Ruszył na południowy zachód, aby szerokim łukiem okrążyć wyżynę, na której wiele pokoleń temu zbudowano pałac zimowy.
- Krew Amberu ma magiczne właściwości. - odpowiedział po dłuższym milczeniu Rinaldo - Można nią zniszczyć Wzorzec, można z niej tworzyć żywe istoty. Ci wszyscy, wierni mi nomadzi są nierealni jak mgła, słabi i podatni na manipulację siłami nadprzyrodzonymi. Podobnie jest z przedmiotami. Te z Cienia są nietrwałe i mało skuteczne przeciw naszym krewnym i demonom z Chaosu. - sięgnął pod połę płowego burnusa i wyciągnął dwa zakrzywione sztylety, takie same jakimi Blake otrzymał okrutną ranę na schodach wieży - Prawdziwie zabójcza broń nosi w sobie Wzorzec i musi skądś czerpać siły. Krew Amberu da odnowi ich moc. To jest moja cena. Będziesz dawał mi trzy uncje swojej krwi co kilka dni i pomożesz w polowaniu na zwierzę, którego podobizna stała w świątyni. W zamian za to uratuję ten Cień przed zagładą i ojca twojej wybranki przed śmiercią. Jeśli nie zechcesz wspomóc brata w potrzebie... zrozumiem to. Ale ci ludzie - trzy tysiące twardych wojowników - zostali ściągnięci na południe, aby zdobyć chwałę w bitwie i łupy w miastach. - zatoczył wyciągniętym palcem krąg pokazując na obozowisko i kilkunastu zbrojnych strażników i wodzów przypatrujących się i przysłuchujących rozmowie - I wtedy nie będę miał powodu, żeby ich skierować przeciw rewolucjonistom. Zaś jeżeli działamy razem, oddaję ich pod twoje dowództwo. Widzę jak na ciebie patrzą nomadzi. Widzą to samo co ja - urodzonego generała.
Po chwili przerwy dodał:
- Zresztą chciałem z tobą porozmawiać trochę o ojcu... Kiedy ostatnio go widziałeś?
Blake zastanawiał się nad odpowiedzią oglądając dziwny Wzorzec na sztyletach. Niepełny, ale nawet w tym fragmencie inny od zapamiętanego z przejścia Amberu. Czuł w nim moc. Znajomą, ale inną niż ta której sam używał do chodzenia przez Cień.
- Dobra, jak dla mnie może być. Pachnie mi to jakąś magią i urokami ale jak tak bardzo Ci zależy na paru uncjach mojej krwi to możesz ją dostać. Na zwierzaka też możemy zapolować, co mi tam. Ale nawet nie myśl o niszczeniu Wzorca. W tym Ci nie pomogę bo wówczas zostałbym uwięziony w cieniach a to nieszczególnie mi pasuje. A co do ojca, widujemy się raz na parę lat. Wiesz jaki on jest - pojawia się znienacka i równie nagle znika. Ale mimo wszystko zdaje się mnie w pewien sposób lubić, co jak na niego jest całkiem sporym osiągnięciem.
Blake kłamał jak z nut przeczuwając, że jeśli powiedziałby prawdę, cały jego wątły sojusz z bratem rozsypałby się w mgnieniu oka.
- Dobra, przybijmy ręce na zgodę i ruszajmy na Pałac Zimowy. Sam się nie obroni!
Bracia potwierdzili zgodę uściskiem ramion. dodatkowo, na modłę nomadów przypieczętowali braterstwo krwią. Rinaldo nie wydawał się głodny krwi. Jego uścisk choć efektowny, nie był godny lorda Amberu. Może potrzebował więcej czasu na odpoczynek. Jednak Blake po posiłku i rozmowie całkiem już otrząsnął z siebie trudy wyprawy.
Powoli zapadała noc, a od strony, gdzie daleko za horyzontem stał Pałac Zimowy zaczynał wiać zimny, jesienny wiatr.
Trzy tysiące twardych pustynnych wojowników dostało rozkazy zwinięcia obozu i wymarszu. Im dłużej Blake przyglądał im się tym bardziej widział, że to może są wojownicy, ale to nie wojsko. Ich rynsztunek składał się głównie z łuków, oszczepów i sieci. Nie mieli innych pancerzy, niż elastyczne skórzane kaftany i czasem czepce. Co dziwniejsze ich wodzowie również nie używali cięższych pancerzy ani innej broni niż dość nieporęczne szable. Blake zauważył tylko jedną kolczugę i kilka kurt łuskowych ze skóry olbrzymich jaszczurów pustynnych. Ta horda byłaby dobra do działań partyzanckich i pacyfikacji tłumu. Ale jeżeli rewolucja sformowała jakieś zorganizowane oddziały, to walka będzie ciężka i długa, a choć Pałac Zimowy postawiono w ciepłym regionie Karelii, to wiatry znad morza mogą przynieść śnieżyce bardzo wcześnie.
Ciekawe ile zostało z królewskiej gwardii? Jeżeli przynajmniej połowa doborowej jednostki stacjonuje przy boku króla, to wystarczą na główne uderzenie, wspomagane podjazdami nomadów.
O północy Rinaldo wezwał Blake'a do swojego namiotu. Podał mu bogaty zdobiony w stylu Amberu, złoty puchar i stalowy sztylet ze zdobioną głownią. Blake naciął dobrze naostrzonym sztyletem przedramię i napełnił do połowy puchar. Rinaldo chwycił puchar i nie kryjąc radości przycisnął go do ust, po czym opróżnił kilkunastoma haustami nie robiąc przerwy na oddech. Kiedy odstawiał naczynie na tacę, broda i usta lśniły mu szkarłatem a zielone oczy pałały odzyskanym wigorem.
- Grasz w karty? Proponuję pokerka. Zwyciężony opowie prawdę zamiast tych bredni, którymi się karmiliśmy. Czas oczyścić atmosferę między nami, bracie! - Rzucił raźnie i wyciągnął z małego kuferka talię kart. Wszystkie ręcznie malowane bardzo uzdolnioną ręką prezentowały postaci z królestwa baśni 1001 nocy. Do tego miały w sobie ten wyjątkowy realizm, jakim zawsze zachwycały Atuty Amberu.
Bezgłośnie do namiotu weszło kilka młodych kobiet, które przyniosły instrumenty muzyczne i dzbany. Zanim zaczęły grac hipnotyczne orientalne rytmy, nalały synom Branda czarki ciepłego, mocnego alkoholu.
Blake zastanawiał się potem wielokrotnie gdzie popełnił błąd grając z Rinaldem w pokera. Doszedł potem do wniosku, że pomylił się tylko raz - zaczynając grę. Efekt był dokładnie taki, jakiego spodziewał się Rinaldo - Blake opowiedział mu wiele o swoim życiu i nielicznych kontaktach z ojcem, w zamian nie dowiadując się prawie nic poza ogólnikami i wieloznacznymi stwierdzeniami. W sumie nie było to już aż tak istotne - miał wojsko, z którym mógł odbić pałac zimowy.
- No bracie, porobiłeś mnie bez dwóch zdań. Mam nadzieję, że po tym czego się dowiedziałeś, nie żałujesz naszej współpracy. Masz czas do rana by przemyśleć sprawę - ja idę pomówić z naszymi żołnierzami. Powinienem ich chyba trochę poznać skoro mam nimi dowodzić. Zastanów się też w jaki sposób możesz mi pomóc w odzyskaniu tego cienia - założę się, że skoro moja krew działa na Ciebie jak czysta amfa, dysponujesz też wieloma mocami, które posiadał ojciec. Pomyśl - moje talenty dowódcze i Twoja moc, razem możemy dokonać znacznie więcej niż tylko zajęcie tego cienia. Niejeden chłystek siedział już na tronie Amberu...
Zostawił osłupiałego Rinaldo w namiocie i wyszedł pomówić z pustynnymi wojownikami. Byli dokładnie tacy, jakich się spodziewał - dumni, fanatyczni, waleczni aż do szaleństwa. O tak, z taką armią raz-dwa rozsmaruje buntowników na karelskich ulicach. Popłynie trochę krwi...
Blake zwołał starszyznę i żołnierzy na plac w obozie i opowiedział historię, Historia mówiła o ziemi obiecanej, o raju na ziemi, o miejscu zwanym Amberem, do którego droga zagubiła się, lecz może zostać odnaleziona na nowo. Prowadzi przez zimną Karelię, gdzie rozpanoszyło się zło, które tylko dobrzy wojownicy mogą powstrzymać. Jest to próba honoru i męstwa, z której nieliczni wyjdą zwycięsko, lecz nagroda będzie ich godna. Gadając te bzdury nie wiedział, że wiele lat wcześniej jego stryj Corwin mówił dokładnie te same rzeczy innym żołnierzom w innym cieniu, tak samo wzbudzając ich fanatyzm i ochotę do walki.
Nim przemówienie dobiegło końca, miał już gotowy plan. Rinaldo będzie musiał zdobyć więcej żołnierzy. Ci, którzy są, wystarczą do nocnej szarży na obóz wroga, przebicia się i odbycia króla, jeśli jeszcze żyje. Muszą jedynie być bezlitośni, niespodziewani i skuteczni. W tym celu potrzebne będzie przekradanie się lasami i kontakt z wrogiem dopiero przed główną misją. Im mniej się ich spodziewają, tym większe mają szanse. Jak mawiał któryś z jego kuzynów (czy to nie ten malarz, u którego zostawił przyszłą żonę?) - w chaosie jest okazja.
Kiedy tylko armia nomadów ruszyła z obozu, Blake zobaczył ich prawdziwą siłę - mobilność. Cały obóz zwinięto w ciągu jednej nocy. O świcie nomadzi, podzieleni na kilkudziesięcioosobowe rody, wyruszyli szerokim strumieniem ludzi, wielbłądów i koni. Z każdą kolejną godziną armia rozpraszała się, gdy każda grupa wybierała swoją drogę przez zalesione pagórki. Jednak widać było, że każda z grup pilnuje zachowania kontaktu z pozostałymi, pozostając w pełni samodzielnym oddziałem. Zwiadowcy przecierali szlaki w wielu kierunkach jednocześnie, dzięki czemu Blake miał bieżące informacje o terenie na kilka mil naprzód we wszystkich kierunkach.
Kilka razy widział, jak zwiadowcy ze zwinnością myśliwych przedzierają się przez bezdroża błyskawicznie pokonując trudny teren. Coraz bardziej miał wrażenie, że armia którą prowadzi do boju najlepiej sprawdziłaby się na łowach. Mogliby z powodzeniem polować na człowieka śniegu, zionącego ogniem smoka, behemota, Jednorożca, czy samotnego Amberytę w lesie Ardeńskim. Ich drapieżcze ruchy w bezgłośnym marszu, nieruchome oczy w oczekiwaniu, trofea na pasach i przy siodłach, wszystko w nich mówiło, że to nie wojownicy, a łowcy. Łowcy, którzy mogli całą siłą podejść w nocy pod obóz wroga na odległość rzutu dzirytem i zaatakować zanim ktokolwiek ich zauważy.
Zatem zaskoczenie i chaos Blake miał już w kieszeni. Teraz tylko myślał jak upewnić się, że buntownicy nie zaduszą koczowników przewagą liczebną w chaotycznej, nocnej walce wręcz?
Kiedy już myślał, że będzie musiał rozłożyć odsiecz na kilka niszczących morale nocnych rajdów, zwiadowcy donieśli o ukrywającej się na skalistej wyżynie armii ciężkozbrojnych na czele których stał młody Karelianin, z opisu wyglądający na Beniamina.
Rinaldo wraz z przybocznymi wyruszył na spotkanie Beniamina, po czym wrócił z nim i genera łem pięciu setek piechoty kareliańskiej. Pałac Letni znajdował się o cztery dni marszu na południe, przez szeroką na dziesięć staj, porośniętą borem dolinę rzeki Oulu.
Ludzie pustyni byli zdolni małymi pokonać rzekę poza brodem, którego zdaniem generała pilnowali buntownicy.
Armia buntowników w okolicy Pałacu Letniego mogła liczyć nawet 10 tysięcy ludzi. Kilka tysięcy było dobrze uzbrojonych. Mieli też kompetentnego dowódcę. Mówi się, że jest wcielonym diabłem a nocą lata pod postacią skrzydlatego węża i zabija obrońców króla schronionych za murami pałacu.
Podczas narady Rinaldo wydawał się nieobecny i często stał pod ścianą namiotu mamrocząc coś pod nosem. W żółtym świetle pochodni wyglądał jak Brand snujący magiczne zaklęcia.
Generał miał nadzieję, że Blake wezwie swoich krewnych z Amberu, którzy poprzednio dokonali nadludzkich czynów w Karelii.
Blake zrobił olbrzymie wrażenie na dowódcach, gdy kreślił swój plan ataku na mapach aluminiowym piórem, którego nie trzeba było maczać w kałamarzu. Plan był ryzykowny i bezczelny, ale za dowódcą o takiej sławie poszliby wszędzie. Słuchali go z rosnącym podziwem gdy tłumaczył im swój plan i wydawał rozkazy: ...
NASTĘPNA SESJA:
Z powodu czasoprzestrzennego rozproszenia graczy planuję rozruszać tą kampanię za pomocą dostępnego na podstronie forum (link powyżej). Chcę poprowadzić narrację w formie postów zamieszczanych przez graczy i MG.
09 września 2010
Opowieść Blake'a
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
0 komentarze:
Prześlij komentarz